niedziela, 14 grudnia 2008

INTERNET - mundus vult decipi

Wszyscy lubimy być oszukiwani. Wszyscy lubimy grzebać w śmietniku.
Nieprawda, no to posłuchaj.

INTERNET jako źródło informacji
Wkurzam się, gdy czytam, słyszę, oglądam wydawałoby się inteligentnych ludzi wygłaszających dyrdymały, że internet to cudowne remedium na wyrównanie szans, powszechną edukację, swobodny dostęp do wiedzy i Bóg wie co jeszcze.
Poprzedni, jaśnie nam panujący wymyślił nawet internetowy autobus objazdowy.
Idea godna najlepszych kabaretów z czasów słusznie minionych.
Jedź i krzew kaganek internetu.
Nie wypaliło, bo nie mogło wypalić.
Najlepiej pomysł zrecenzowała kilkuletnia dziewczynka mówiąc, że jest rozczarowana, bo u siebie w remizie może grać na komputerze dwie godziny, a tutaj tylko 15 minut.
Ta mała miała rację.
Internet to przede wszystkim ROZRYWKA.
Czasem nawet nie zamierzona, bo nigdy nie wiesz co zobaczysz na ekranie.
Szczerze współczułem załodze pewnego biura walczącej z ekranem powitalnym ukazującym się po włączeniu komputera. Zamiast sielskiego widoczka wybranego przez szefa, pojawiał się obrazek z roznegliżowaną pięknością w pozie małoartystycznej. A oni tylko szukali ciekawych stron w internecie.
I z pewnością takie znaleźli.
Na podstawie prywatnej analizy pytań internetowych twierdzę, że niektórzy wyprzedzili postęp technologiczny i uwierzyli w istnienie sztucznej inteligencji. Są przekonani, że po drugiej stronie ekranu siedzi mądrala, znający odpowiedź na każde głupie pytanie.
No bo jak wytłumaczyć pytania do wyszukiwarki:
... fabryka butów na literę k ...
... czy firma abc produkuje sprzęt w chinach ...
... kremowo-szara garsonka z żorżety w numerze 44 ...
Najciekawsze, ze zawsze otrzymują odpowiedź. Co ja mówię.
Tysiące odpowiedzi.
A może jednak ON tam jest ?

INTERNET - zakupy wirtualne
Sposób na okazję - porównywarki cenowe.
Nic prostszego. Klikasz i masz.
Mailujesz do sklepu.
Towaru nie ma, był wczoraj, spóźniłeś się.
Jest za to lepszy, inny, trochę droższy.
No dobra, ceny to tylko żart sprzedawcy. Zrozum go.
Chciałbyś być na końcu listy ?
Sprawdzasz opinie o sklepie.
Same superlatywy. Och i ach.
Nikt nie jest samobójcą.
Od czego mamy znajomych. A nawet jak nie mamy, są firmy, które napiszą co trzeba.
Wierzysz, bo chcesz wierzyć.

INTERNET - fora dyskusyjne
Jeszcze niedawno, czytałeś książki, pytałeś starszych, może mądrzejszych.
Dzisiaj wyrocznią i mentorem jest zuza88 lub kafel79 z forum entuzjastów wychowania bez sensu. (wpisz dowolną nazwę, na pewno trafisz na takowe).
Z reguły nieszkodliwe.
Ale gdy z twoją córką koresponduje 60-letni młodzieniec przedstawiający się jako fan japońskich kreskówek, to nie jesteś zachwycony, prawda.
Tylko, że ona gra doświadczoną trzydziestkę. Całkiem udanie.

INTERNET - portale społecznościowe
Wszyscy piękni, młodzi i bogaci. Upajają się jakimiś bzdurami z okresu krótkich spodenek i seksownych szkolnych fartuszków. Chcą zatrzymać czas, wrócić do rzeczy, do których nie ma powrotu.
Każdy chce należeć do wybrańców, elity, jedynych sprawiedliwych, itp.
Dlaczego ?
Bo, mają dosyć rzeczywistości, wyścigu szczurów, monotonii dorosłego życia.
Chociaż przez kilka minut zapominają o urokach życia w naszej pięknej, wolnej, kapitalistycznej ojczyźnie.

Od pewnego czasu obserwuję portal pozycjonerów stron.
To po prostu chore.
Rządzi kilku facetów, którzy wierzą, że rozgryżli algorytm pozycjonowania gugla.
To guru.
Pozostali, to młodzi lub bardzo młodzi ludzie, którzy wpadają w depresję o godz. 4 rano z powodu:
...spadku pozycji swojej strony z 5 na 6 miejsce,
...zmniejszenia liczby zaindeksowanych podstron ze 120K do 119K
(K = 1024),
...problemu czy to już ban (strona karnie wyrzucona z rejestrów wyszukiwarki),
...czy dopiero filtr (wyszukiwarka ignoruje słowa kluczowe powiązane ze stroną).
Krytyka innych za nieetyczne pozycjonowanie to stały motyw kilku wątków dyskusyjnych. Jakby nie wiedzieli, że pozycjonowanie jest z natury rzeczy nieetyczne.
O tym, co zobaczysz na ekranie po zadaniu pytania decyduje stopień chamstwa i bezczelności wypychania swojej strony spośród tysięcy innych.
...addery (programy dodające adres strony do katalogów),
...eswuele (systemy wymiany linków),
...generatory treści (te debilizmy, zbitki przypadkowych słów które czasem masz przyjemność zobaczyć na oglądanej stronie),
...pingowanie (tworzenie sztucznego ruchu na stronie).
Cholernie etyczne narzędzia, nieprawdaż.

INTERNET - poczta internetowa
Jestem doprawdy wzruszony, gdy czytam jak prominentny nigeryjczyk chce się podzielić zawartością swego tajnego konta, dyrektor loterii narodowej z wysp Wesołego Alleluja informuje mnie o wygranej w wysokości pół miliona dolarów, a nieznany amerykanin martwi się grubością mojego penisa.
Jeśli znudzi cię lektura powyższych rewelacji stosujesz filtr antyspamowy.
Czeka cię radosna niespodzianka, gdy przypadkiem odkryjesz wiadomości oczekiwane od tygodni w rejestrze odrzuconych.
Niewyczerpane żródło rozrywki stanowią maile od firm, które poskąpiły paru groszy na płatne konta pocztowe. Nie mają pojęcia co automat dopisze na końcu wiadomości. A dopisuje urocze teksty w stylu:
... buziaki dla szefa...
lub
... wyginaj śmiało ciało ...
Często masz kłopoty ze zrozumieniem sensu wiadomości lub wypowiedzi na forum. Nie dlatego, że jesteś skończonym idiotą. To nadawca ma gdzieś ortografię.
Wiem, nasz język jest trudny, ale nauczanie początkowe jest do cholery obowiązkowe.
Jedyna rada. Przeczytaj tajemniczy tekst na głos. Czasami pomaga.
Broń Boże, nie szukaj w słowniku ortograficznym. Słowniki są dla tych, którzy znają ortografię, błędów tam nie znajdziesz.

I jeszcze jedno.
Jeśli nie rozszyfrowałeś tytułu - zajrzyj do internetu.

czwartek, 13 listopada 2008

Urząd przyjacielem twym

Witamy entuzjastów czarnej komedii. W rolach głównych urzędy, urzędnicy i za przeproszeniem petent, czyli autor.
Przyglądaliście się kiedyś nieszczęśnikom próbującym załatwić coś w urzędzie? Ja dzielę ich na dwie grupy. Pierwsza: zagubieni, zrezygnowani, spanikowani, błąkający się bez celu, zanudzający wszystkich historią swoich krzywd lub prośbami o informację. Druga: wściekli, z rozbieganym wzrokiem i rozwianym włosem (z wyjątkiem łysych). Desperaci przekonani o słuszności swoich racji. Z uporem maniaka dążący do wymiany ciosów, nie wiedząc, że reprezentują niższą kategorię wagową.
Moja współpraca z urzędami jest kulturalna, miła, oparta na obustronnej sympatii i zaufaniu. Zasada główna - całkowity brak bezpośredniego kontaktu. Za wszelką cenę unikam zwarcia. Niestety życie czasem zmusza do łamania zasad. A było to tak...
Urząd Skarbowy
Dzwoni telefon. Odbieram. Przedstawiam się. Z drugiej strony pada nazwisko, stopień służbowy, nazwa departamentu, numer urzędu. Po części oficjalnej następują czułości:
- Pan od kilku miesięcy nie płaci podatku...
Chyba jakaś pomyłka. Przysięgam, że co do grosza...
- Żadna pomyłka, nie mamy wpłat...
Mam potwierdzenia przelewów. Mogę pokazać...
- Czekam...
Łapię przelewy, lecę.
Urzędniczka rzuca lewym okiem na przyniesioną makulaturę i autorytatywnie stwierdza:
- Na pewno błędne konto...
Sprawdzam trzykrotnie, wpadam w cyfropląs i nieśmiało protestuję że jest ok.
Jej wysokość nie wierzy i udaje się do kierownika. Już po dwóch kwadransach, wraca i z rozbrajającym uśmiechem oświadcza, że moje pieniądze zostały błędnie zaksięgowane na konto innego podmiotu. Już mogę iść. Ani przepraszam, ani pocałuj...
Żądam spotkania z kierowniczką.
Jest. Naprawdę przychodzi. Nie bacząc na wizję ciągłych kontroli, staję do boju i urządzam śliczną awanturę.
Dwa dni poźniej dzwoni telefon. Znajoma pani z urzędu informuje, że zostałem wybrany Podatnikiem Miesiąca. Czuję, jak rozpiera mnie duma. Już widzę siebie w radiu, telewizji, gazetach. Staję się sławny.
Dzień poźniej dzwoni telefon. Znajoma dama z urzędu informuje, że niestety nie mogą mi przyznać zaszczytnego tytułu, bo w tym miesiącu nagradzają wolne zawody. Czar pryska. Wracam na ziemię.

A propos kontroli.
Jedyną jaką miałem przyjemność przeżyć, była z Urzędu Pracy. Przyszło dwóch gości. Klasyczny duet, zły glina i dobry glina. Przez cztery godziny szukali cudzoziemców. Skąd miałem ich wziąć. Z braku takowych przyczepili się do akt personalnych. Brakowało dyplomów ukończenia szkół przez pracowników. Wyszli niepocieszeni udzielając nagany.

A teraz ZUS.
Moja ukochana skarbonka przypomniała sobie, że 9 lat temu źle wypełniłem jakieś dokumenty. Nie chodziło o pieniądze, tylko błędne rubryki. Niestety, nie wystarczyła korekta. Należało przekazać komplet deklaracji z 3 miesięcy ( jakieś 30 sztuk). Ściągam z netu najnowszą wersję superprogramu Płatnik. Przekopuję swoje archiwum. Odtwarzam bazę. Drukuję i wpadam w panikę. Poza jednym dokumentem wszystkie mają żle wyliczoną jedną ze składek. Sprawdzam tabele zaszyte w programie. Błąd. Próbuję poprawić. Nici. Wprowadzam swoje dane i gwałcę komunikat: czy zatwierdzać mimo błędów?
Oczywiście. Wysyłam dokumenty pocztą. Jest ok.
Tego samego dnia piszę maila do ulubionego urzędu. Uprzejmie informuję o ich radosnej twórczości. Nie wierzę, że nadejdzie odpowiedź.
I co. Jest. Już na drugi dzień. Wyjaśniają, że i owszem jest błąd i oni o tym wiedzą. W geście dobrej woli przysyłaję mi protezkę programową, którą mogę sobie puścić bokiem. Bokiem to ja sobie mogę puścić, ale co innego.
To jeszcze nie wszystko, jeśli ktoś kiedyś wynegocjował z ZUSem ratalny układ spłat, niech nie liczy, że wpłacone raty zasilą jego konto. System tego nie przewiduje. Dla niego twoje pieniądze znikają w wielkiej czarnej dziurze. Dziurze za ponad miliard złotych.

Teraz zajmiemy się TP (dawniej Telekomunikacja Polska).
Postanowiłem skorygować dane którymi dysponowała ta zasłużona instytucja. Wyobrażcie sobie, dotarłem do samego centrum komputerowego (nomen omen wówczas na ulicy św.Barbary). Pani kierownik zasiadła do klawiatury i osobiście wpisała poprawne informacje. Ja, pełen wdzięczności, pognałem po bombonierkę.
Po tygodniu dziewczyny mówią, że informacja telefoniczna TP twierdzi, że nie ma mojej firmy.
Niemożliwe.
Możliwe.
Pojawiam się ponownie na świętej ulicy. Przedstawiam problem. Pani sprawdza i mówi, że zniknąłem. Nie ma. Null. Zero. Jak, przecież wszystko wprowadziliśmy. Sam widziałem. Na własne oczy.
No tak, mówi, ale w międzyczasie mieliśmy małą awarię i znikło trochę rekordów. Ucieszyłem się, że na szczęście nie było dużej.

Na koniec zostawiam sobie Służbę Zdrowia. Może to nie urząd, ale spełnia wszystkie kryteria do tego zaszczytnego miana.
Mam zasadę. Nie chorować. Nie dlatego, że nie lubię. Przyczyna jest bardziej prozaiczna. Chorujesz, nie zarabiasz. Ale kiedyś coś mnie podkusiło. Poszedłem do przychodni rejonowej po poradę. A co, tyle lat płacę zdrowotne, to wymagam. W środku sami dyżurni bywalcy. Wszyscy się znają, wymieniają fachowe uwagi, kwitnie życie towarzyskie. Spytałem grzecznie, kto ostatni. Czekam. Po trzech godzinach moja kolej. Wchodzę.
Jakaś zmęczona kobieta w białym szlafroku wita mnie krzykiem:
- A pan do kogo należy?
Zgłupiałem, z tego co wiem, to już we wczesnym średniowieczu nie było u nas niewolnictwa. Rzucam nieśmiało:
-Do nikogo...
- No, którego lekarza pan wybrał?
Ryzykuję.
-...Panią...
Odpowiedź prawidłowa. Odetchłem. Mówię, z czym przychodzę. Pani doktór przerywa.
- Co pan myśli, że ja jestem specjalistką?
Trzaskam drzwiami. Już nic nie myślę.
Aha, z ostatniej chwili. Zauważyłem, że mam za krótkie ręce do czytania. Zrobiłem specjalistyczne badania oczu. Wynik, nieco mnie zaskoczył - mam sokoli wzrok.
OK.
Widocznie teraz drukują niewyraźnie.

Na koniec mały apel do wszystkich petentów, podaniodawców i urzędofobów:
Kochajcie ludzie urzędy. Kochajcie do jasnej cholery !!!

niedziela, 5 października 2008

Polowanie czas zacząć.

Wszystkich mających kłopoty z sercem, ckliwych, nadwrażliwych i alergicznie reagujących na krew proszę o nieczytanie tego tekstu.
Będzie o polowaniu na klienta.
Wszystkie metody dozwolone, żadnych okresów ochronnych, po prostu freestyle.
No, może nie do końca. Obowiązuje 11-e przykazanie:
SZANUJ KLIENTA SWEGO.
Bez względu, co sobą reprezentuje i co o nim myślisz. Szanuj go, bo to ON płaci twoje rachunki.
No to zaczynamy.

Wytropienie ofiary.

Żmudny i niewdzięczny proces przebijania się przez gęste, kolczaste zasieki z nawiedzonych sekretarek, asystentek i recepcjonistek. Pomimo niewątpliwego uroku, taktu i profesjonalizmu umówienie się z szefem na kilkuminutową prezentację graniczy z cudem. Według panienek z formacji obronnych przeciwnika, szef znajduje się zawsze poza biurem i nigdy nie wiadomo, kiedy będzie. Czasami mam wrażenie, że szef jest legendą, postacią mityczną, a prawdziwy i jedyny punkt dowodzenia znajduje się w sekretariacie.
Standardowe: proszę przysłać fax/mail z ofertą, jest subtelną sugestią odłożenia słuchawki.
Nic nie wysyłaj, bo nikt nie przeczyta.
Nie zrażasz się i próbujesz dalej. Przy 120-ej próbie osiągasz pełen sukces. Udało się. Połączyli cię z kimś o nazwisku... Cholera, nie dosłyszałeś nazwiska. Nie ważne. W ciągu 15 sekund przedstawiasz zarys swojej rewelacyjnej oferty i termin audiencji zostaje wyznaczony.

Ogary poszły w las.

Przygotowujesz materiały do prezentacji. Ubierasz galowy mundurek. Jedziesz.
A tu miła niespodzianka. Szefa nie ma i dzisiaj już nie będzie. Zaciskasz zęby, choć na usta ciśnie się pewien ekspresyjny wyraz. Grzecznie zostawiasz ofertę i mówisz "do widzenia" , chociaż żadnego widzenia nie będzie.
Nie załamuj się. Zadzwoń za miesiąc. Jest duża szansa, że "ten Pan już tam nie pracuje". Zadzwoń za pół roku. Być może usłyszysz miły damski głos, "ta Firma już nie istnieje".
Mała rzecz, a cieszy.
Czasem będziesz miał okazję do bezpośredniej konfrontacji z przeciwnikiem. Żadnej wymiany ciosów, on czeka, ty punktujesz. Same logiczne wnioski, rzeczowe statystyki i porównania. Przynęta musi chwycić. Po zakończeniu nagonki czekasz na decyzję. Zamiast niej pada (do wyboru):
- ja o niczym nie decyduję (to szef marketingu),
- co Pan nam właściwie proponuje (a miał taką mądrą minę),
- może w przyszłym roku (wyczerpali limit wydatków - chodzi o astronomiczną sumę 300-800zł) ,
- zastanowimy się i odpowiemy (ani się nie zastanowią, ani nie odpowiedzą)
- czemu dotychczas nie znałem Pana firmy (ale już zna, do cholery).
Wszystkich przebija właściciel sieci hurtowni elektrotechnicznych mówiąc:
Mnie to się bardzo podoba. Ale u nas o wszystkim decyduje Mamusia.
Zdębiałem. Gdzie jestem. W domu dziecka, w domu wariatów ?
Typowym argumentem niedoszłej ofiary jest kulturalna i delikatna uwaga.
Panie, mnie tu codziennie nachodzi kilkunastu takich jak Pan.
Ok. Nie zrażasz się i tłumaczysz, że jesteś lepszy, masz mniejsze ceny, a efekty mówią same za siebie. Może i mówią , ale nie do niego. Logika jest ostatnią rzeczą, której powinieneś oczekiwać. Powody akceptacji są zawsze nieodgadnioną zagadką. Spodobasz się, wygrasz.

Wielokrotnie spotkasz się z odkrywczymi uwagami np:
Czy pan wie, że internet uruchomił podobną firmę?
Przez chwilę nie dowierzasz. Znasz całą konkurencję. Ale firma Pana Interneta to coś nowego.

Myślisz, że masz pojęcie o informatyce, wyszukiwarkach, portalach, pozycjonowaniu stron. Nic z tego. Facet jest naprawdę dobry i o internecie wie wszystko. Ma swoją stronę firmową, więc jak ktoś zna jej adres, to natychmiast może go odnaleźć. To nic, że strona okropna, że dane były już nieaktualne w momencie publikacji, że chodzi o tych, którzy nie znają jej adresu. On jest zadowolony. Musi być zadowolony, bo właśnie zapłacił kupę forsy za przedłużenie abonamentu. Inny myśliwy był tu przed Tobą i użył bazooki. Cóż, wszystkie chwyty dozwolone.

Następna ofiara, to zatwardziały tradycjonalista. Twierdzi, że wystarcza mu reklama w książkach telefonicznych. I tu go mamy.
Na początek nieśmiało pytamy w której książce. Co drugi zaczyna się plątać, że w takiej grubej, takiej żółtej, no nie pamięta. Jeśli trafisz na tego z drugiej połówki, prosisz o znalezienie ogłoszenia wewnątrz księgi. Facet z uśmiechem na ustach otwiera książkę i zaczyna szukać.
Boże, jak on szuka.
Po około 3 minutach gość czerwony na twarzy, spocony, z lekko trzęsącymi się dłońmi rezygnuje. Jest TWÓJ.
Nawiasem mówiąc jeden z klientów (artykuły dla niemowląt) znalazł swoją ramkę w dziale pogrzebowe. Trochę się zdenerwował. Niepotrzebnie. Wskazano mu naturalną ścieżkę rozwoju firmy. Od narodzin do ...

W chwili desperacji wymyślasz inne metody nagonki.

Mailing - poczta elektroniczna, to jest to.
Błąd.
Wszystko co z takim trudem wymyślisz, a czego nie zamówił adresat, jest spamem. Grzywna co prawda nieduża ( 5tys.), ale jesteś legalistą, masz klasę i nie będziesz używał metod zabronionych. Wprawdze codziennie dostajesz dziesiątki niechcianych ofert na adres swojej skrzynki, ale na żadne nie odpowiadasz. Nieliczne wyróżniasz naciskając ikonkę KASUJ dopiero po przeczytaniu. Z twoją ofertą byłoby podobnie. Widzisz, ile zaoszczędziłeś.
Ale co robić?
Proste. Stawiasz formularz zgłoszeniowy na jednej ze swoich stron. Dajesz informację o superpromocji i czekasz.
Są pierwsze zgłoszenia.
Tworzysz próbkę tego co jesteś w stanie zaproponować, dołączasz atrakcyjny opis usług i wzmiankę o niewielkiej opłacie abonamentowej. Wysyłasz mailem.
Czekasz.
Czekasz tydzień. Nic. Wysyłasz ponownie.
5% odpowiada.
Myśleli, że to za darmo.
Nie wytrzymujesz i piszesz list gratulacyjny do zgłoszeniodawcy chwaląc jego pomysł na biznes polegający na bezpłatnym rozdawnictwie. Przecież musisz odreagować.

SUKCES

Od czasu do czasu w sieci można ujrzeć jakiegoś zaplątanego szaraka. Żeby mu zrobić dobrze musisz poznać ofertę jego firmy. Promować możesz wszystko, ale to on musi wyartykułować podstawowe potrzeby i opowiedzieć coś o firmie. I tutaj niespodzianka. Żadna, no prawie żadna firma nie ma gotowych ofert reklamowych na przyzwoitym poziomie.
Na ogół dominują bzdury typu: dynamicznie się rozwijająca, stosująca nowoczesne rozwiązania, zatrudniająca profesjonalistów, mająca na uwadze dobro klienta i konkurencyjne ceny.
Ludzie, jeśli byście stosowali przestarzałe rozwiązania, zatrudniali analfabetów, kpili z klienta i mieli ceny z sufitu to dopiero byłoby ciekawie.
Przykład dał jeden z moich klientów, który uparł się promować autorskie hasło reklamowe:
U nas najgorzej. U nas najdrożej.
Facet jeszcze przez pół roku wdrażał je w życie. Przegiął. No, może trochę. Ale był przynajmniej oryginalny.

Prawdziwy sukces czujesz dopiero, gdy klient wróci. Kiedy dokona kolejnego zakupu. Kiedy jest z ciebie zadowolony. I kiedy słyszysz, jak starsza Pani przekazawszy firmę córce przestrzega ją widząc jak podpisuje umowę:
Nie rób tego. Zestarzejesz się z tym Panem jak ja.

poniedziałek, 22 września 2008

Pracownicy - coś dla entuzjastów horrorów

Firma musi się rozwijać.
Pracujesz po 16 godzin, zaczyna brakować czasu na obsługę zleceń - zatrudnij pracowników.
Wreszcie będziesz mógł kogoś wykorzystać i zawłaszczyć całą wartość dodaną, którą w pocie czoła wytworzą (to nie ja, to klasycy). Skupisz się na zarządzaniu. Zatrudnieni fachowcy zajmą się robotą merytoryczną.

Nic z tego.

Pracownik to koszty, kłopoty, stres i cała kupa nikomu niepotrzebnej roboty.

Zabawa zaczyna się już na etapie poszukiwania kandydatów. Najpierw ogłoszenie. Marzysz o zatrudnieniu uczciwego akwizytora. Okazuje się, że to archaizm uwłaczający godności człowieka. Obowiązują tak dopieszczające określenia jak: asystent sprzedaży, mobilny sprzedawca, doradca klienta, przedstawiciel handlowy, sales menager (trochę na wyrost). Spróbuj określić w ogłoszeniu płeć, wiek, stan zdrowia lub inne warunki wstępnej selekcji. Wzgardzony kandydat będzie mógł podać cię do sądu z powodu braku nierównych szans, dyskryminacji, segregacji, rasizmu, seksizmu lub wszystko jedno czego. Ma dużą szansę na wygraną.

Jeśli chcesz podreperować swoje ego zażądaj listu motywacyjnego. Świetna lektura. Okaże, się że większość kandydatów od urodzenia marzy o pracy w twojej firmie. Jest to tym bardziej zaskakujące, że do tej pory myślałeś, że firma jest znana tobie i twojemu sąsiadowi. Widocznie się myliłeś.

Dałeś ogłoszenie. Pod drzwiami klębi się tłum. Rozpoczynasz casting.

To dopiero zabawa.

Jakaś panienka mówi, że umie wszystko. Inna będzie ciężko pracować, ale tylko do wiosny, bo ma działkę. Kolejna ma małe dziecko i stałe pory karmienia. Znudzona tłumaczka chińskiego weźmie byle co, byle po polsku. Faceci jacyś nerwowi, niepewni, albo podejrzanie zbyt pewni siebie. Większość klepie jakieś bzdury wyuczone na kursach dla bezrobotnych. Zadaj konkretne pytanie, daj konkretne zadanie. Okaże się, że absolwent renomowanej podlaskiej alma mater o specjalności marketing i zarządzanie nie ma pojęcia o marketingu. Dla przyjemności możesz go dobić pytaniem o zarządzanie.

Zwykle trafi się ktoś z konkurencji. Dowiesz się wówczas o głupocie szefów, nieludzkim wyzysku i wszystkich tajemnicach firmy. Zatrudnij go, a za pół roku powtórzy to w innej firmie. Zmieni tylko bohatera opowiadania. Jak myślisz, na kogo?

Po wysłuchaniu kilkudziesięciu barwnych opowieści podejmij męską decyzję. Nie wahaj się zbyt długo. I tak będzie chybiona.

Od tej pory wspólnym, nierozwiązywalnym problemem łączącym szefa i pracowników będzie kwestia wynagrodzenia. Klasyczny konflikt interesów. Niezależnie od tego jaką kwotę przeznaczysz na płace dla pracowników będzie zawsze za mała. Ty wiesz, że ukochana ojczyzna zabierze 50% każdej wypłaty. Oni nie zaakceptują tego nigdy. Nie przyjmą tego do wiadomości. Nie i już.

Ale od początku. Wysyłasz i płacisz za badania nowoprzyjętej "perły", kupujesz jej okularki do pracy przy komputerze, urządzasz ergonomiczne stanowisko pracy. Lecisz do ZUS i zgłaszasz delikwenta. Od tej chwili co miesiąc będziesz płacił emerytalne, rentowe, chorobowe, wypadkowe, zdrowotne oraz przesyłał druki, nigdy nie będąc pewien, czy je dobrze wypełniłeś. Jeżeli spóźnisz się kilka dni z zapłatą haraczu, to w/g byłego szefa tej powszechnie wielbionej instytucji, jesteś złodziejem, bo obracasz cudzymi pieniędzmi. Jeśli ZUS nie przekaże pieniędzy Funduszom to jest to tylko przez nikogo niezawinione, drobne opóźnienie.
Ale najlepsze jest to, że to ty zapłacisz za 30 dni zwolnienia chorobowego swojego pracownika. To przecież oczywiste, że jakaś głupia choroba nie może być powodem wypłaty z ubezpieczenia chorobowego.

Potem szkolisz ją/jego np. z relacji z klientem. Bez względu na długość kursu, jego poziom i stopień trudności kursant i tak będzie wiedział swoje. Ponieważ praca u ciebie jest tylko okresem przejściowym w jego c.v. , będzie używał najbardziej absurdalnych argumentów w rozmowach biznesowych. Czasem nawet coś sprzeda. Jeżeli liczysz na długą współpracę z nowopozyskanym klientem, to jesteś w błędzie. Prędzej, niż później będziesz się tłumaczył z niezrealizowanych obietnic twojej gwiazdy sprzedaży. Nawiasem mówiąc, najlepsi sprzedawcy nigdy nie zrobią na tobie dobrego wrażenia. Standard to: chaotyczny, nerwowy styl bycia, mało atrakcyjny wygląd, inteligencja nierzucająca na kolana. Cechy dobrego sprzedawcy: upór i upierdliwość.
Mój rekordzista przekonywał przez dwie godziny kobiecinę z kiosku RUCHu do złożenia płatnej oferty do informacji gospodarczej.

Mile cię zaskoczą prawa pracownicze. Prawa, bo kodeks pracy zapomniał o obowiązkach. Płacisz za wszystko: urlopy wypoczynkowe, urlopy okolicznościowe, urlopy na życzenie, ekwiwalenty za wczasy, święta państwowe i kościelne, bony świąteczne, talony, ryczałty, diety, delegacje i bóg wi co jeszcze. Naliczanie składników wynagrodzenia powinno być samodzielnym kierunkiem studiów.

No i jeszcze papiery, papiery, papiery.
Dokumentacja pracownicza, którą wypełniasz i kompletujesz w/g wzoru nr ........
Czas archiwizowania jakieś bardzo ważne ministerstwo ustaliło na 50 lat. Chyba się zapatrzyli na tajemnice Foreign Office. Chociaż, to nie jest takie złe. Zawsze coś dostaną twoi spadkobiercy.

Jedziemy dalej.
Przyjąłeś pracowników. Liczyłeś na wzrost dochodów. A tu niespodzianka. Jakby trochę spadły. Nic to. Robisz burzę mózgów. Ekipa dostaje trzy dni do namysłu. Prawdziwi fachowcy. Z pewnością sypną ciekawymi pomysłami, pomogą wyeliminować błędy, coś tam usprawnić.
Rozpoczynasz naradę. I po chwili możesz ją zakończyć. Jedynym pomysłem załogi jest zwiększenie wynagrodzeń. No comments.

Czynność ostatnia.
Zwolnienie pracownika. Dyscyplinarne - nie wchodzi w grę. Grupowe - nie radzę. Pójdziesz z torbami płacąc odprawy. To może z winy pracownika (wydajność, sumienność, lojalność, stan zdrowia, itp...). Nie masz żadnych szans. Sąd Pracy podważy wszystko.
No to jak?
Nie wiem.
Z resztą w dużej mierze rozważania na temat zwolnienia są bezprzedmiotowe. I tak nie dogonisz pracownika chcąc wręczyć mu wypowiedzenie.

Czy nie ma dobrych pracowników ?
Oczywiście są. Ale nie będziesz się nimi długo cieszył. Konkurencja lub ktoś z twoich klientów da więcej. Zawsze dają. I to będzie koniec twojej rozkoszy i snucia dalekosiężnych planów.

Jak nie pracownik, to co?
Wszystko, byle nie na etat.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Mikrobiznes - interes przez duże "G"

Kto jest idealnym kandydatem na przedsiębiorcę ?

Bezrobotny.
Państwo zaproponuje ci pożyczkę w niebotycznej wysokości 10 tys.zł. Kupa forsy. Z pewnością starczy na biuro, wyposażenie, towar, pierwsze opłaty, podatki, zus. Na jak długo?
Całe dwa, trzy miesiące.

Techniczny analfabeta.
Masz szansę na darmowe, g... warte kursy obsługi komputera oraz technik negocjacyjnych. Jak sobie kupisz komputer, będziesz wiedział gdzie jest wlącznik. Gdy będziesz mediował z przyszłym klientem (zwykle taki sam mikroprzedsiębiorca), rozpraszany przez upierdliwych klientów, czas rozmowy ok. 3 minut, będziesz mógł właściwie zinterpretować mowę jego ciała.

Niezdecydowany.
Wreszcie możesz skorzystać z programu "jedno okienko" i co miesiąc zakładać nową firmę. O to walczyli nasi dzielni posłowie od lat. O tym marzy każdy mikroprzedsiębiorca.

Oszczędny.
Przez cały rok będziesz płacił grosze na ZUS. Później, nie ma zmiłuj. Comiesięczny haracz, nie wiedząc, czy kiedykolwiek dostaniesz coś w zamian.

Bogaty.
Piszesz biznesplan (oczywiście nie ty, tylko firma, której zapłacisz). Finansujesz całość inwestycji. Jak masz szczęście Unia zwróci 40%.


Podsumowując, idealny kandydat to
bogaty, bezrobotny idiota potrafiący pisać dobre biznesplany.

Kiedy to coś założy już swoją firmę będzie mógł liczyć na szacunek i podziw społeczeństwa. Uzyska status prywaciarza, kombinatora, złodzieja, cwaniaka, wyzyskiwacza i krętacza.
Skąd taka chlubna opinia ?
Wiadomo, wszystko ma za darmo, bo "wrzuca w koszty". Głodzi i wyzyskuje pracowników. Oszukuje zacne urzędy państwowe. Jeździ na Bahama. Ma 10 samochodów (każdy w leasingu, bo to nic nie kosztuje). Płaci za małe podatki.

Kiedy weźmie do ręki gazetę, dowie się, że jego firma jest filarem gospodarki. Dwie strony dalej przeczyta apel tego samego autora, żeby broń boże nie zamawiać niczego w małych nowopowstałych firemkach. Jekyll, czy Hyde?

Jeśli przebrnie dalej, natrafi na pean o oryginalnych pomysłach na biznes. Pomysłodawcy pracują na własny rachunek, są spełnieni i szczęśliwi. Z komentarza redakcyjnego dowie się, że na razie (po roku lub dwóch) żaden z pomysłów nie przynosi dochodu, ale każdy ma znakomite perspektywy w przyszłości. Niektóre firmy już bilansują się na zero. Z czego ci ludzie żyją? Tego nie ma w artykule.

Nieszczęśnik wlączy telewizor i zobaczy faceta, który zachęca, tłumaczy, pokazuje ile szczęścia daje firma. Mając zaledwie kilkaset tysięcy już możesz zaczynać. Najlepsze są wnioski końcowe. Przy dwóch klientach zarobisz tyle, przy dwustu tyle, a już przy dwóch milionach to ... Mnożenie marzeń. Czemu nie. Co jest warte życie bez odrobiny szaleństwa.

Po zmianie kanału TV na biznesowy dowie się, że jego dochody w ostatnim okresie dramatycznie wzrosły co spowoduje automatyczne podniesienie opłat na ZUS i zdrowotne. Jakby tego było mało, sympatyczna panienka uświadomi, że wedlug najnowszych badań wskaźnik zadowolenia i optymizmu przedsiębiorców (naprawdę jest taki) wzrósł o całe 0,02%.

To ostatecznie utrwali jego dobre samopoczucie i potwierdzi trafność obranej drogi życiowej.

piątek, 18 lipca 2008

Na początku była reklama

Profesjonalizm.
To słowo zawsze towarzyszyło naszej działalności biznesowej.
Już na samym początku do projektu logo firmowego wynajęliśmy znanego plastyka-specjalistę. Patrząc na wysokość honorarium, był wybitnym specjalistą. To co zaproponował było okropne, tak okropne jak nazwa naszej firmy. Nie, nazwy nic nie przebije.
Bohomaz pisany udziwnioną czcionką, podkreślony na górze i na dole czarną krechą. Czarne litery na białym tle. Bardzo optymistyczne, wręcz radosne. Oczywiście zapłaciliśmy i podziękowaliśmy. Ostatecznie to plastyk. Wie co robi.
Następnie zamówiliśmy naklejki samoprzylepne z naszym jeszcze ciepłym logo. Żadnych dodatkowych treści, tylko znak graficzny. Wielkość zamówienia oszacowaliśmy wstępnie na 30 tysięcy sztuk. A co, firma będzie się rozwijać. Powinno wystarczyć na jakieś trzy miesiące.
Starczyło na 10 lat. A było na co popatrzeć. Nalepki wykonał prawdopodobnie pełen zapału, niewidomy artysta posługując się grubym pędzlem i czarną farbą. Jedyne co mi się w nich podobało, to klej. Był tak mocny, że po naklejeniu na dowolny przedmiot, nalepka pozostawała do końca jego dni. Tego po prostu nie dało się oderwać, zdrapać, zmyć. Cudo.
Potem była prasa. Tutaj mieliśmy największe osiągnięcia. Wszyscy, którzy zamieścili nasze ogłoszenia zbankrutowali. No cóż, przetrwają tylko najsilniejsi.
Najpierw był tak renomowany tytuł jak Sztandar Młodych. Bardzo poczytna gazeta. Wspólnik propagował tą ryzykowną tezę, na podstawie szczegółowej ankiety czytelności wypełnionej przez jego żonę. Wkrótce zniknęli z rynku. Gazeta, nie jego żona.
Drugim tytułem prasowym, gdzie skierowaliśmy swoje kroki, był pierwszy kolorowy dziennik w Polsce, Obserwator. Ukazywał się jeszcze jakieś poł roku.
Trzeci kandydat na bankruta to Życie (z kropką). Niedługo skrócił swój staż kandydacki i stał się prawdziwym bankrutem, na jakiego zasługiwał.
Za największe osiągnięcie na polu zniszczenia prasy w wolnej, demokratycznej Polsce uważam, artykuł sponsorowany o naszej firmie w pięknie wydawanym, elitarnym miesięczniku BUSSINESMAN MAGAZINE. Artykuł kosztował krocie, nawet z 50% rabatem.
Ale było warto.
Magazyn dla prawdziwych profesjonalistów ze stałą rubryką, jak rozwijać własną firmę, po cichu zszedłbył z rynku. A przecież porad udzielali wybitni polscy ekonomiści i menadżerowie. Nie przypuszczali, że jeden mały artykulik (1/4 strony) obali ich teorie. Teorie, bo praktykami to oni nigdy nie byli.
Zupełnie nowatorskim i wręcz rewolucyjnym podejściem do reklamy było umieszczenie plansz reklamowych na tramwaju linii 36.
Tą linią jeździła żona wspólnika. Jego logika była porażająca. Sukces murowany.
-Co ludzie robią na przystanku?
-Stoją.
-Blisko i co jeszcze?
-Gapią się na tramwaje i czytają.
Efektem reklamy tramwajowej był wniosek, że ci co się gapią to analfabeci. Na koniec udanej akcji reklamowej, musieliśmy przywrócić tramwaj do stanu poprzedniego. Polecam każdemu biznesmenowi w ramach relaksu.
Po tych eksperymentach powróciliśmy do sprawdzonych rozwiązań. Zamówiliśmy bardzo nieekologiczne, plastikowe torby reklamowe. Bardzo gustowne. Każdy szczęśliwy posiadacz wyglądał jak nieutulony w żalu nośnik klepsydry po drogim zmarłym. Oryginalne, prawda.
To nie wszystkie nasze zrealizowane pomysły. Była jeszcze np. kampania reklamowa w Gazecie Stołecznej. Null, zero efektu, ale nie dla Wyborczej.
Były długopisy, które nie chciały pisać i wiele innych mniej lub bardziej niż mniej udanych pomysłów.

Wniosek.
Masz mało pieniędzy - zamów reklamę.
Będziesz miał ich jeszcze mniej.

niedziela, 29 czerwca 2008

Zaczynamy biznes

Dawno, dawno temu dwóch facetów wymyśliło pomysł na biznes.
Chcesz coś kupić, naprawić - dzwonisz i wiesz.
Oczywiście zgodnie z najlepszymi wzorcami nie mieli żadnej forsy, doświadczenia, pojęcia o prowadzeniu interesu. Wymyślili więc nazwę. Spisali umowę. Zaczęli działać.
Siedziba:
Wymagania niewielkie: nieduże, tanie, w dobrym miejscu, w dobrym stanie, najlepiej z conajmniej dwoma telefonami.
Szukamy.
Jest.
Prawie ideał. Świeżo odnowiony barakowóz. Niestety bez telefonu. Ale Pan mówi, że się pociągnie kabel z centrali. Z taktem dziękujemy.
Jest.
Cudowny. Pokój 23 metry, samo centrum, za jedyne 5mln 221tys. zł miesięcznie. Stan idealny. Okna zabezpieczone gwoździami (żeby się same nie otwierały), na podłodze coś, co kiedyś było wykładziną, z sufitu zwisają jakieś paski tynku i farby, szafki w ścianie zaprzeczają prawu ciążenia, trzymając się na wyrwanych zawiasach. Pani mówi, że jeszcze tydzień temu była tu pracownia projektowa. Jezu, jak oni musieli tu projektować.
Bierzemy.
To był ciężki tydzień. Skrobanie, malowanie, naprawianie, szpachlowanie, wiórkowanie, pastowanie, mycie, polerowanie. Podstawowe umiejętności polskiego małego biznesmena.
Urząd:
Panienka w okienku ma niezły ubaw czytając co firma ma robić.
Informacja gospodarcza.
A gdzie reklama, handel, usługi, poligrafia, catering, usługi kelnerskie, wydawnictwa, hurt, detal czym popadnie. Przecież wszyscy tak robią. Ok, dopisaliśmy.
Regon:
Niewielka kolejka. Jakieś 2 godziny stania.
Rubryka: działalność podstawowa - informacja gospodarcza.
ONA: jaki to ma kod?
JA: Nie mam pojęcia.
ONA: Niech se Pan poszuka (rzuca mi broszurę. Jakieś 1500 stron, 8kg wagi).
JA (po 30 sekundach poszukiwań): A pani by nie mogła?
ONA: Heniu, informacja jaki ma kod?
HENIO: Usługi gdzie indziej niesklasyfikowane.
Od tej pory nasze usługi zostały zaklasyfikowane do grupy nieklasyfikowanych.
Konto w banku
Na początek najbliższy bank PKO SA. Formalności trwają 15 sekund.
ONA: takich małych firm nie obsługujemy.
JA: Ale zamierzamy się rozwijać.
ONA: To Pan przyjdzie jak się Pan rozwinie.
Drugi (bo trzeciego nie było) to PKO BP. Szybko, sprawnie, 2 tygodnie, mamy konto i nowiutkie książeczki czekowe. Pozostały nowiutkie do końca swoich dni.

Jeszcze tylko ekskluzywne meble z płyty wiórowej, 2 telefony, 2 komputery, parę dupereli i
ZACZYNAMY BUSINESS

piątek, 13 czerwca 2008

Bo Polak potrafi

Mamy rok 1991. Wiem, to prehistoria. Ale wtedy również żyli ludzie i próbowali żyć choć trochę lepiej. Zupełnie jak dziś.
Transformacja, Mazowiecki, zamieszanie. Wszystko co państwowe staje się nagle nieefektywne, niemodne, nieopłacalne. Jego wysokość Premier apeluje do Polaków:
Bierzcie sprawy w swoje ręce. Zakładajcie małe firmy. Pomożemy.
Mam niezłą pracę. Stałą pensję. Jestem starszym specjalistą informatyki. Za chwilę zacznę przygodę na swoim. Ale najpierw opowiem co było przedtem...
Ośrodek komputerowy, w którym pracuję, przypomina nieźle wyposażone muzeum. Ale ma być lepiej. Ma być lepiej od wielu lat. Dyrekcja ciągle wyjeżdza zagranicę, poznać oferty wiodących firm w branży. Tamci składają propozycje. A my, że nie mamy pieniędzy. I w następną podróż. To się opłaca. Nie mnie, ale im na pewno. Kiedyś tak się zagalopowali, że pojechali na Targi dla majsterkowiczów. Wiecie, jak trudno z takiej podróży sklecić sensowną notatkę służbową.
Robimy cuda. Unikalne w skali światowej wielodostępowe systemy bazodanowe na komputery klasy IBM370 (to tylko tak fajnie brzmi, w rzeczywistości to szafa o osiągach gorszych od dzisiejszego palmtopa). Potem robimy rzeczy absolutnie niemożliwe i niepotrzebne kodując już zakodowane, ściskając już ściśnięte dane. Stajemy się najlepszymi specjalistami na tym i tamtym świecie od kompresji danych. Po co? Jak to po co...
Nowoczesne, wielopłytowe dyski magnetyczne z niemieckiego odzysku mają po 100 lub 200 megabajtów.
Programy żródłowe piszemy na kartach perforowanych. Widzieliście kiedyś dziurkarkę kart. Zwykle nasze nie mają opisywacza. Ale po co opisywacz, wszystko jest kwestią wprawy. Potem wózek, kilka kilogramów kart i do czytnika na hali maszyn. Oczywiście co pewien czas, karta się nie czyta. Drobiazg, marsz do innego budynku drogą podziemie - 3-e piętro, dziurkujemy, schodzimy i za setnym razem jest już ok. Potem druk programu na papierze komputerowym. Jeden średni wydruk to ok. 8-10kg papieru. Znałem jednego, co poprawiał program na kolanach, rozkładając wydruk na korytarzu długim na jakieś 30m. Najbardziej tradycyjni programiści korzystają z taśmy perforowanej. Nie wiecie, co to taśma perforowana. No, taka do dalekopisów. Nie wiecie co to dalekopis. Ja też już zapomniałem.
A co jeśli karty z programem się rozsypały. Nic strasznego. Jest przecież mechaniczny sorter kart. Prawdziwe dzieło sztuki. Olbrzymia, trzeszcząca maszyneria, wspaniała jak legendarna Enigma.

Dziwicie się jak można było na tym wszystkim pracować.
To był największy, najlepszy i najnowocześniejszy sprzęt w Polsce. Idealny, żeby Polak mógł tworzyć rzeczy niemożliwe. Bo Polak potrafi. Bo Polak wszystko potrafi.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

O informacji niekoniecznie poważnie

Telefoniczna informacja gospodarcza - czyż nie brzmi dumnie. Ale nie zawsze było dostojnie.
Jednym z naszych największych wielbicieli okazał się szef grupy chińczyków budujących hotel w Warszawie. Dzwonił prawie codziennie. Posługiwał się nową odmiana esperanto, chiński z domieszką polskiego. Jego pytania były godne testów na inteligencję. Przykład:
"ja mówić cicho, ty słyszeć głośno". Wszyscy się domyślają. Chodziło oczywiście o megafon.
W trakcie jednej z rozmów, dziewczyna chcąc pochwalić beznadziejne wysiłki nauczenia się naszego prostego języka, zaryzykowała komplement:
Och, jak Pan dobrze mówi po polsku.
I Pani tez - odrzekł wniebowzięty Chińczyk.
Często byliśmy ostatnią deską ratunku. No, bo jak nie pomóc dziewczynie, która na godzinę przed powrotem matki przemalowała włosy na kolor nietuzinkowy. Chciała tylko na chwilę, a wyszło, że na stałe. Tragedia.
Kiedyś zadano tajemnicze pytanie:
Czy mają Państwo domy z bali?
Spanikowana informatorka z obłędem w oczach, zasłania słuchawkę i pyta kolegów:
Ludzie, mamy jakąś firmę z wyspy Bali ?
To była blondynka. Ten kolor włosów tak zwą.
Ta sama osoba wprowadzając dane do bazy, natrafia na kłopot nie do przejścia. Od godziny wertuje wykaz ulic Warszawy z podziałem na dzielnice i w żaden sposób nie może znaleźć ulicy Przegródka. A klient wyraźnie napisał adres: Urząd Pocztowy Warszawa 35, Przegródka 12.

Przez kilkanaście lat sytuacji komicznych, śmiesznych i tragicznie śmiesznych zebrało się co niemiara. Kilka z nich opiszę jeszcze w następnych odcinkach.
A w przyszłym poście o facecie, który uwierzył w hasło: Polacy, bierzcie sprawy w swoje ręce.

czwartek, 29 maja 2008

Trudne bloga początki...


Czemu właśnie blog ?
A ile można gadać do kota. Nawet, gdy jest twój, jest czarny i jest kochany.
Umie cholera słuchać.
Tylko dyskusji nie ma żadnej. Ze wszystkim się zgadza.
Może tutaj wreszcie usłyszę - chłopie to zupełnie nie tak.
No dobra. Od początku...

Jestem mikroprzedsiębiorcą. Przyznacie, że już samo określenie mojego skromnego statusu wzbudza delikatnie mówiąc uśmiech. Od 16 lat próbuję stworzyć imperium informatyczne w oparciu o nieprzebrane zasoby mojej inwencji, inteligencji i szczęścia. Wyniki są dosyć mierne, ale doświadczeń co niemiara. Chcecie to posłuchajcie...
Najpierw była informacja telefoniczna o handlu i usługach. Profesjonalnie przygotowana, unikalne oprogramowanie, informatorki czekające na pytania przelączane z ręcznej centrali telefonicznej (numer wewnętrzny: 253). Prawdziwy XX wiek. Gorzej z firmami, które gotowe byłyby zapłacić za rozpowszechnianie ofert przez telefon. Są i pierwsi pytający.
Największa grupa chce naprawić okazyjnie nabyte cacka na terenie europejskiego centrum handlowego pod Stadionem X-lecia. Druga grupa, to niestrudzeni łowcy okazji pragnący kupić produkt dostępny w każdym sklepie, ale z atrakcyjnym rabatem. Do pełni szczęścia potrzebne im hurtownie (wiadomo, w hurcie taniej) najlepiej tuż za rogiem. Średnią wartość poszukiwanego produktu szacuję na 8,50zł.
Następni, to niepocieszeni widzowie, którzy nie zdążyli zapisać szczegołów reklamy, puszczanej co 2 godziny w TV. No i jeszcze grupa entuzjastów science-fiction, szukający rzeczy niemożliwych do dostania na naszym rozwijającym się wolnym rynku.
Na pocieszenie, dla tych, którzy chcą rozwinąć podobną działalność dodam tylko, że pieniędzy z tego nie ma, ale już po kilku dniach mogą liczyć na grupę telefonicznych wielbicieli. Dzwonią o każdej porze, tylko po to by z kimś pogadać. Jeśli jesteś uprzejmy/a i nie potrafisz przerwać interlokutorowi, czeka cię conajmniej 15 minut niewątpliwie interesującej rozmowy-monologu.
To tyle na dzisiaj...

W następnym odcinku najlepsze kawałki z życia informacji telefonicznej.
Oj będzie do śmiechu