sobota, 16 października 2010

Im lepiej, tym gorzej.

Już osiemnaście lat pomagam małym i mniejszym. Wymyśliłem, realizuję, rozwijam swoją idee fix. Z uporem maniaka stosuję niezmiennie te same zasady równego traktowania, mnogości działań i minimalnej opłaty. Jestem dobry. Chcę być lepszy. Dążę do doskonałości, której oczywiście nigdy nie osiągnę. Coraz wyraźniej dostrzegam niepokojącą prawidłowość. Jakość oferty jest odwrotnie proporcjonalna do osiąganych wyników finansowych. Czyli im lepiej, tym gorzej.

Zawsze fascynowało mnie, dlaczego właściciele małych firm wydają mnóstwo forsy na nic nie wartą reklamę. Dlaczego chcą zaistnieć wśród setek podobnych firm, gdzie szansa dotarcia do oferty oscyluje wokół zera.
Często słyszę pytanie, ile ma Pan wśród swoich klientów firm z mojej branży. Gdy słyszą, że jedną, dwie lub żadnej, są najzwyczajniej w świecie rozczarowani. Oni nie chcą się wyróżnić, nie zależy im, by być zauważonym. Chcą być w grupie. Im większej tym lepiej. Nie rozumieją, że wnosząc opłatę do katalogu zawierającego tysiące firm sponsorują tych, którzy zapłacą więcej. Zapłacą, by oferta była pierwsza, pogrubiona, w ramkach, opatrzona stosownym komentarzem. Oczywistość, że im mniej firm, tym prawdopodobieństwo trafienia większe, nie jest żadnym argumentem. A podobno matematyka w szkole jest obowiązkowa.

Entuzjaści reklam telewizyjnych twierdzą, że na przykład takie ZUBI (kojarzy się z czymś? Tak. Więc jednak oglądacie reklamy) wszyscy znają, a o Pana firmie słyszę pierwszy raz. Pomijając, że zawsze musi być ten pierwszy raz, nie chodzi o moją popularność, ale jego. Przyszli klienci mają poznać jego ofertę, mają trafić do jego firmy, kupić jego produkt. Ja jestem tylko tylko magiczną, niewidzialną ręką, która może to ułatwić. Nie zależy mi na grupie entuzjastów, których jedyną namiętnością będzie buszowanie wśród informacji które im zaserwuję. Serwisy, które proponuję są jedynie sensownym narzędziem do wskazywania ich oferty. To oni są najważniejsi.

Kolejną przeszkodą do pokonania są podpowiedzi fachowców. To nie przeszkoda, to ogromny rów z wodą. Podpowiadaczy dzielę na prasowych, branżowych, entuzjastów i zawiedzionych.

Prasowi, to mądrale, którzy doradzają, jak zaistnieć w internecie. Z reguły to młodzi adepci trudnej sztuki dziennikarskiej, którzy dostali temat zapchajdziurę. Tekst jest zawsze taki sam. Na początku trochę bzdur i oczywistości typu, że firma bez internetu nie istnieje. Potem rozwinięcie tematu, czyli jak ważne jest wymyślenie nazwy domeny firmowej, jej profesjonalne wykonanie (cokolwiek znaczy, brzmi nieźle) oraz powierzenie reszty doświadczonym dużym firmom, które wiedzą jak zagospodarować twoje pieniądze. Zwykle całość kosztów zamykają skromną sumką od kilku do klikunastu tysięcy złotych. Jeszcze nigdy nie przeczytałem o firmie takiej jak moja, która zrobi to wszystko za kilkaset złotych.
A efekty?
Cóż, nie ustawię przed firmą kolejki ze społeczną listą chętnych, ale skieruję minimum klkanaście tysięcy zainteresowanych produktem. Reszta zależy od samej atrakcyjności oferty.

Fachowcy branżowi, to ludzie z branży reklamowej. Tych dzielę na dwie podgrupy: specjaliści i akwizytorzy.
Specjaliści pracują zwykle w działach marketingu i reklamy dużych firm. Z pewnością znają się na rzeczy. Opracowują sensowne kampanie reklamowe i marketingowe. Zwykle dysponują określonym budżetem reklamowym. Wydanie kilku milionów nie stanowi dla nich problemu.
Kochani, to nie ten segment.
Spróbujcie zaplanować coś sensownego za kilkaset złotych. A takie budżety mają firmy mikro. Reklama małej firmy to zupełnie inna dziedzina marketingu. Gość, który wydaje czyjeś duże pieniądze, nie ma pojęcia o tym mikroświecie.
Ostatnio fachowiec z dużej korporacji telekomunikacyjnej, prywatnie syn jednego z klientów, negował sens jego udziału w moim przedsięwzięciu. Dostałem m.in. tekst reklamowy, który powinienem umieścić na stronie klienta. To bełkot. Najważniejsza w tekście była historia firmy i pragnienie spełnienia każdego życzenia klienta.
Historii prężnie rozwijającej się firmy nikt nie przeczyta, a reszta to same oczywistości. Ciekawym byłoby stwierdzenie, że firma ze wszystkich sił stara się niezaspokajać żadnego z życzeń klienta.
Ale co tam, klient płaci, klient wymaga.

Prawdziwą zmorą są jednak doradcy z wizytówką akwizytorów firm reklamowych. Akwizycja to ciężki kawałek chleba. Akwizycja nie jest ukoronowaniem marzeń o karierze zawodowej. Akwizytor jest zawsze zainteresowany wielkością prowizji od umowy.
Mam wyjaśniać więcej, czy wystarczy.
Zapamiętajcie, akwizytor powie wam wszystko co chcecie usłyszeć. Za rok, to nie on będzie przedłużał umowę.
Bzdury, które słyszę od zawiedzionych klientów są poprostu kosmiczne. Normą jest zapewnienie, że hasła które sobi wymyśli, będą od jutra wskazywać jego firmę jako pierwszą wśród listy wyszukań w Googlu. Odwiedzalność jego strony zacznie liczyć w tysiącach dziennie, a to wszystko dostanie ze specjalnym rabatem. Rabat jest rzeczywiście imponujący, bo sięga zwykle conajmniej 50% początkowo proponowanej ceny. Dla uwiarygodnienia niezwykłych łask, które spływają na niego, akwizytor łączy się telefonicznie ze swoim zwierzchnikiem i prosi o absolutnie wyjątkowe potraktowanie klienta. Zawsze uzyskuje zgodę.
Akwizytorzy nie poddają się nawet oglądając obiektywne wyniki współpracy z inną firmą z branży. Jedna ze znanych firm typu yellowpages, wykazała się wyjątkową inwencją, twierdząc, że odwiedziny stron klienta wykonane za moim pośrednictwem, są wynikiem znalezienia klienta w ich zasobach.
Jak wycisnąć prawdę z akwizytora.
Proste. Poprosić go o wyniki statystyk oraz dowody uwiarygadniające zawodowy słowotok.

Kolejna kategoria: fachowcy entuzjaści.
Ci optują za stroną wyposażoną we wszelkie możliwe bajery i wodotryski. Strona ma być piękna, niepowtarzalna, najlepiej z prezentacją multimedialną lub stroną powitalną. Coś w stylu światło i dźwięk.
Zapominają o jednym. Strona ma być przede wszystkim odwiedzana. Strona ma być szybko ładowalna. Strona ma zawierać informacje przydatne klientowi. Strona nie służy do zaspokojenia kompleksów i ambicji właściciela. Strona ma zarabiać dla firmy.
Robię proste strony informacyjne. Nie stosuję szablonów. Nie umieszczam zdjęć typu elegancka panienka z nagłowną słuchawką telefoniczną, symbolem call-center lub uśmiechnięty młody biznesmen przed komputerem. Żeby chociaż byli prawdziwymi pracownikami firmy, ale zwykle to szablony powielane w tysiącach z darmowych banków zdjęć.
Nagminnie ukrywane lub niepełne dane teleadresowe. W przypadku małych miejscowości brak informacji przybliżających lokalizację firmy, brak godzin otwarcia. Za to puste slogany, słowa bez żadnej wartości informacyjnej.
Moje strony, to rodzaj pierwszego zetknięcia z firmą (dla wielbicieli angielskiego: first contact). Przyszły klient ma zyskać natychmiastową pewność, że dobrze trafił. Reszta zależy od was.

Ostatnią liczną grupą doradców jest grono zawiedzionych.
Zwykle zapłacili sporo forsy za obietnice. Ich strony zajmują zaszczytne miejsce w trzeciej setce wyników. A miało być tak pięknie.
Niektórzy skorzystali z oferty nawiedzonych pozycjonerów. Po zastosowaniu zmasowanych działań pozycjonerskich z wykorzystaniem systemów wymiany linków, automatycznych adderów , generatorów treści itp., osiągnęli mało upragniony efekt wykluczenia strony z zasobów wyszukiwarek.
Jak im wytłumaczyć, że dobre wyniki można uzyskać w sposób uczciwy, stosując naturalne, ale sensowne metody działania. A że trzeba trochę zaczekać...

Wymyślam, uatrakcyjniam, zmieniam, rozszerzam, dostosowuję, udowadniam, a zasada odwrotnej proporcjonalności jest coraz bardziej widoczna.
Wprost nienawidzę słowa "odwrotnie".