czwartek, 13 listopada 2008

Urząd przyjacielem twym

Witamy entuzjastów czarnej komedii. W rolach głównych urzędy, urzędnicy i za przeproszeniem petent, czyli autor.
Przyglądaliście się kiedyś nieszczęśnikom próbującym załatwić coś w urzędzie? Ja dzielę ich na dwie grupy. Pierwsza: zagubieni, zrezygnowani, spanikowani, błąkający się bez celu, zanudzający wszystkich historią swoich krzywd lub prośbami o informację. Druga: wściekli, z rozbieganym wzrokiem i rozwianym włosem (z wyjątkiem łysych). Desperaci przekonani o słuszności swoich racji. Z uporem maniaka dążący do wymiany ciosów, nie wiedząc, że reprezentują niższą kategorię wagową.
Moja współpraca z urzędami jest kulturalna, miła, oparta na obustronnej sympatii i zaufaniu. Zasada główna - całkowity brak bezpośredniego kontaktu. Za wszelką cenę unikam zwarcia. Niestety życie czasem zmusza do łamania zasad. A było to tak...
Urząd Skarbowy
Dzwoni telefon. Odbieram. Przedstawiam się. Z drugiej strony pada nazwisko, stopień służbowy, nazwa departamentu, numer urzędu. Po części oficjalnej następują czułości:
- Pan od kilku miesięcy nie płaci podatku...
Chyba jakaś pomyłka. Przysięgam, że co do grosza...
- Żadna pomyłka, nie mamy wpłat...
Mam potwierdzenia przelewów. Mogę pokazać...
- Czekam...
Łapię przelewy, lecę.
Urzędniczka rzuca lewym okiem na przyniesioną makulaturę i autorytatywnie stwierdza:
- Na pewno błędne konto...
Sprawdzam trzykrotnie, wpadam w cyfropląs i nieśmiało protestuję że jest ok.
Jej wysokość nie wierzy i udaje się do kierownika. Już po dwóch kwadransach, wraca i z rozbrajającym uśmiechem oświadcza, że moje pieniądze zostały błędnie zaksięgowane na konto innego podmiotu. Już mogę iść. Ani przepraszam, ani pocałuj...
Żądam spotkania z kierowniczką.
Jest. Naprawdę przychodzi. Nie bacząc na wizję ciągłych kontroli, staję do boju i urządzam śliczną awanturę.
Dwa dni poźniej dzwoni telefon. Znajoma pani z urzędu informuje, że zostałem wybrany Podatnikiem Miesiąca. Czuję, jak rozpiera mnie duma. Już widzę siebie w radiu, telewizji, gazetach. Staję się sławny.
Dzień poźniej dzwoni telefon. Znajoma dama z urzędu informuje, że niestety nie mogą mi przyznać zaszczytnego tytułu, bo w tym miesiącu nagradzają wolne zawody. Czar pryska. Wracam na ziemię.

A propos kontroli.
Jedyną jaką miałem przyjemność przeżyć, była z Urzędu Pracy. Przyszło dwóch gości. Klasyczny duet, zły glina i dobry glina. Przez cztery godziny szukali cudzoziemców. Skąd miałem ich wziąć. Z braku takowych przyczepili się do akt personalnych. Brakowało dyplomów ukończenia szkół przez pracowników. Wyszli niepocieszeni udzielając nagany.

A teraz ZUS.
Moja ukochana skarbonka przypomniała sobie, że 9 lat temu źle wypełniłem jakieś dokumenty. Nie chodziło o pieniądze, tylko błędne rubryki. Niestety, nie wystarczyła korekta. Należało przekazać komplet deklaracji z 3 miesięcy ( jakieś 30 sztuk). Ściągam z netu najnowszą wersję superprogramu Płatnik. Przekopuję swoje archiwum. Odtwarzam bazę. Drukuję i wpadam w panikę. Poza jednym dokumentem wszystkie mają żle wyliczoną jedną ze składek. Sprawdzam tabele zaszyte w programie. Błąd. Próbuję poprawić. Nici. Wprowadzam swoje dane i gwałcę komunikat: czy zatwierdzać mimo błędów?
Oczywiście. Wysyłam dokumenty pocztą. Jest ok.
Tego samego dnia piszę maila do ulubionego urzędu. Uprzejmie informuję o ich radosnej twórczości. Nie wierzę, że nadejdzie odpowiedź.
I co. Jest. Już na drugi dzień. Wyjaśniają, że i owszem jest błąd i oni o tym wiedzą. W geście dobrej woli przysyłaję mi protezkę programową, którą mogę sobie puścić bokiem. Bokiem to ja sobie mogę puścić, ale co innego.
To jeszcze nie wszystko, jeśli ktoś kiedyś wynegocjował z ZUSem ratalny układ spłat, niech nie liczy, że wpłacone raty zasilą jego konto. System tego nie przewiduje. Dla niego twoje pieniądze znikają w wielkiej czarnej dziurze. Dziurze za ponad miliard złotych.

Teraz zajmiemy się TP (dawniej Telekomunikacja Polska).
Postanowiłem skorygować dane którymi dysponowała ta zasłużona instytucja. Wyobrażcie sobie, dotarłem do samego centrum komputerowego (nomen omen wówczas na ulicy św.Barbary). Pani kierownik zasiadła do klawiatury i osobiście wpisała poprawne informacje. Ja, pełen wdzięczności, pognałem po bombonierkę.
Po tygodniu dziewczyny mówią, że informacja telefoniczna TP twierdzi, że nie ma mojej firmy.
Niemożliwe.
Możliwe.
Pojawiam się ponownie na świętej ulicy. Przedstawiam problem. Pani sprawdza i mówi, że zniknąłem. Nie ma. Null. Zero. Jak, przecież wszystko wprowadziliśmy. Sam widziałem. Na własne oczy.
No tak, mówi, ale w międzyczasie mieliśmy małą awarię i znikło trochę rekordów. Ucieszyłem się, że na szczęście nie było dużej.

Na koniec zostawiam sobie Służbę Zdrowia. Może to nie urząd, ale spełnia wszystkie kryteria do tego zaszczytnego miana.
Mam zasadę. Nie chorować. Nie dlatego, że nie lubię. Przyczyna jest bardziej prozaiczna. Chorujesz, nie zarabiasz. Ale kiedyś coś mnie podkusiło. Poszedłem do przychodni rejonowej po poradę. A co, tyle lat płacę zdrowotne, to wymagam. W środku sami dyżurni bywalcy. Wszyscy się znają, wymieniają fachowe uwagi, kwitnie życie towarzyskie. Spytałem grzecznie, kto ostatni. Czekam. Po trzech godzinach moja kolej. Wchodzę.
Jakaś zmęczona kobieta w białym szlafroku wita mnie krzykiem:
- A pan do kogo należy?
Zgłupiałem, z tego co wiem, to już we wczesnym średniowieczu nie było u nas niewolnictwa. Rzucam nieśmiało:
-Do nikogo...
- No, którego lekarza pan wybrał?
Ryzykuję.
-...Panią...
Odpowiedź prawidłowa. Odetchłem. Mówię, z czym przychodzę. Pani doktór przerywa.
- Co pan myśli, że ja jestem specjalistką?
Trzaskam drzwiami. Już nic nie myślę.
Aha, z ostatniej chwili. Zauważyłem, że mam za krótkie ręce do czytania. Zrobiłem specjalistyczne badania oczu. Wynik, nieco mnie zaskoczył - mam sokoli wzrok.
OK.
Widocznie teraz drukują niewyraźnie.

Na koniec mały apel do wszystkich petentów, podaniodawców i urzędofobów:
Kochajcie ludzie urzędy. Kochajcie do jasnej cholery !!!